Zacznijmy od poczatku. Jakies 8 miesiecy temu, Kosendarska siedzac w swojej norce na wygnaniu w Irlandii stwierdzila, ze wlasnie Azja bedzie idealnym miejscem do napisania jej pracy magisterskiej. Po ponad 3 miesiacach w Azji, liczba stron pracy wciaz wynosila zero, a jej temat pozostawal tajemnica nawet dla przyszlej pani magister. Pewnego dnia, w pewnym autobusie, walczac z bolem tylka i zmeczeniem, wpadla na pomysl. Otoz, praca bedzie o niezaleznych mediach w Birmie. Tzn. najlepiej zeby bylo o tych niezaleznych, ale jak takich nie znajdzie, to o braku wolnosci w mediach albo w ogole o mediach, byle by tylko akcja miala miejsce w tym pieknym kraju.
Pisze o tym wlasnie teraz dlatego, ze jak sie dowiedzialem w nocy, glownym zrodlem informacji ma sie stac nasz przewodnik, swiec panie nad jego biedna, niczego nieswiadoma dusza. Dlatego tez zaraz po sniadaniu Kosendarska az skrecalo, by zadac mu pierwsze pytanie. Niestety w kraju, w ktorym na jednego mieszkanca przypada jeden szpieg i konfident, pytan na temat rządu, polityki i mediow zadawac nikomu nie mozna, a jesli sie je w koncu zada- raczej nikt nie kwapi sie z odpowiedzia, za ktora grozi wiezienie.
Nasz przewodnik jednak, juz po 30 minutach przebywania z nami w najodludniejszym z odludnych miejsc, sam ulatwil te sprawe rozwodzac sie nad zlym rzadem, ktory przejmuje w jego miescie najlepsze budynki za bezcen.
Jego stosunek do wladzy stal sie jasny, a Kosendarska odetchnela z ulga. Tak wiec czas trekkingu plynal leniwie, rozdzielony pomiedzy zmieniajace sie nieznacznie, skapane w sloncu kraiobrazy, lykane przeze mnie tabletki stoperanu i rozliczne pytania Kosendarskiej, dotyczace sytuacji polityczno-medialnej w Birmie.
Sytuacja, po krotce ujmujac (wersje rozszerzona przeczytacie w pracy wyzej wspomnianej) wyglada tak. Birma przypomina nieco Polske z czasow starej, dobrej komuny. Wolnych mediow nie posiada, a panstwowe informuja w zasadzie jedynie o tym, co dobre i mile. Rozni sie znacznie ekonomicznie, bo w zasadzie kazdy, kto wladzy nie podpada moze sobie prowadzic interes, jaki mu sie tylko podoba, a w nawet najbardziej zapadlych wioskach polki sklepowe uginaja sie pod ciezarem roznorodnych towarow. Tak wiec Birmanczykom zyje sie skromnie, acz spokojnie, do czego z reszta przez lata przywykli, dlatego tez buntuja sie dosc pokojowo i pomijajac rok 2007 raczej malo tlumnie. Co do krwawo stlumionych demonstracji, ponoc odniosly czesciowy skutek i wladza stara sie bardziej sluchac potrzeb obywateli. Tak wiec kazdy wie, ze rzad jest zly ale nikt nie wie, co z tym zrobic, wiec godza sie z codzienna cenzura wiadomosci internetowych i pocztowych. Jesli chodzi o stosunek do wojska i policji, to szeregowych pracownikow tych instytucji traktuje sie jako zwyklych i biednych Birmanczykow. Generalow, jak rozpasane marionetki, a prawdziwego zagrozenia dopatruje sie w korpusie oficerskim. Co do samej armii- mielismy okazje ogladac jej cwiczenia juz pierwszego dnia trekkingu. Bynajmniej nie byl to ich trening rutynowy. 3 dni temu na pograniczu birmansko- chinskim zaczela sie wojna, a wiekszosc z obserwowanych przez nas zolnierzy juz wkrotce trafi na front. Smutno sie robilo, ogladajac te grupki w zielonych mundurach, w przedziale wiekowym od osiemnastu do piecdziesieciu kilku lat, w pocie czola maszerujacych nieco bezwladnie lub przysiadajacych w cieniu.
Obywatel Birmy, jesli zapragnie moze sobie wyjechac z kraju, a jedyne co mu stoi na przeszkodzie to wzgledy ekonomiczne. Kontrola wladzy w zasadzie sprowadza sie do inwigilacji zycia publicznego poprzez siec tajnych agentow i posiadaniu w swoich rekach odpowiedniej sily, by uspokoic kazdy przejaw buntu. Zyje sie tu wiec w mysl zasady “mow sobie w domu, co tylko chcesz, a na ulicy ma byc spokoj”.
Oczywiscie piszac o codziennym zyciu Birmanczykow, posluguje sie juz standardami azjatyckimi, bo gdyby przyrownac Birme do Europy, trzeba by tu bylo napisac o skrajnej nedzy, biedzie i wszechobecnym brudzie. No, moze przesadzilem z ta cala Europa, bo bieda przetaczajaca sie po jej wschodniej czesci, czy zagniezdzona na rumunskich wsiach, nieraz bywa bardzo podobna.
Nie jest to tez jakas doglebna analiza statystyczna, jedynie pierwsze wrazenie z dosc krotkiego pobytu w zupelnie obcym kraju, na temat ktorego informacje musimy uzupelnic lektura. Nasz pobyt w dodatku, ogranicza sie jedynie do rejonow najzamozniejszych, bo do innych wladze zdecydowanie nie chca nas dopuscic. Biorac jednak pod uwage, ze w niektorych z nich aktualnie toczy sie wojna i uginaja sie pod ciezarem porozrzucanych min, nie ma za bardzo, co sie im dziwic.
Wczesniej mialem wrazenie, ze wladze traktuja turystow, jak niechcianych intruzow. Po rozmowach z lokalsami zorientowalismy sie jednak, ze sytuacja wyglada nieco inaczej.
Otoz, dla przykladu- kilka lat temu, wladze zakazaly noclegow w prywatnych domach w trakcie trekkingow. Dla turystow widac, perspektywa jednodniowego trekkingu wydala sie malo atrakcyjna i zaczeli omijac takie miejscowosci, jak Kalaw. Oczywistym efektem takiego dzialania byl drastyczny spadek zyskow z podatkow restauracji i hoteli w tym regionie. Po kilku miesiacach wladze wyrazily zgode na noclegi na trasach trekkingowych. Jak to podkreslal przewodnik- wladza slucha turystow i chce turystow.
Nie wiemy oczywiscie, na ile jest to prawda i czy nie wynika jedynie ze strachu przed nasza rezygnacja z trekkingu (i tak bysmy nie zrezygnowali :), bo policja zwyczajnie na taka wioske nie ma jak dotrzec- brak drog samochodowych lub po prostu brak drog, wiec ludzie czuja sie bezpieczni i przyjmuja nas na noc.
Po kilkunastu godzinach marszu, doszlismy do miejsca, gdzie mielismy nocowac. Byla to wies podzielona wyraznie na dwie czesci- w jednej chatki byly murowane z cegly, a w drugiej tradycyjnie bambusowo- lisciaste. Ku przerazeniu Kosendarskiej- spac mielismy w tej drugiej.
Nasz dom byl dwukondygacyjny, drewniano- liściasta konstrukcja. Na dole byla obora dla wolow i krow, a zaraz nad nia dwie izby sypialne. W jednej nawet znajdowal sie telewizor, ktory mozna bylo ogladac w ciagu dwoch godzin, w trakcie ktorych wioska otrzymywala dostawe pradu. Kilka metrow od domu znajdowala sie drewniana latryna i jednopietrowa kuchnia.
Jak zapewne zauwazyliscie w opisie brakuje lazienki. Otoz na birmanskiej wsi, a czesto i w miescie myje sie publicznie przy wspolnej studni. Jako, ze ta wies nalezala do stosunkowo bogatych- studnie byly trzy. A poniewaz bylismy jedynymi bialasami, ktorzy zawitali tam od dluzszego czasu, nasze wieczorne mycie zgromadzilo wokol jednej z nich przynajmniej polowe wsi, ktora ciekawie przygladala sie naszym wygibasom z mydlem nad wiadrem.
Po myciu zostalismy zgarnieci przez obca starowinke, ktora koniecznie chciala ubrac Kosendarska w ubrania plemienne. Na jej wyrazne zyczenie, zrobilismy wspolnie tysiac zdjec i ostatkiem sil udalo nam sie wykrecic od wspolnego biesiadowania i noclegu. Co oczywiscie nie wynikalo z naszej niecheci do babulenki, ale jedynie z faktu, ze wlasnie w drugim domu szykowano dla nas izbe i strawe.
Co do naszego noclegu, sprawa wygladala tez dosc dziwnie. Nasz przewodnik telefonu nie posiada. Nikt we wsi z reszta tez. Tak wiec raz na jakis czas zjawia sie we wsi niespodziewanie z garstką białasów, co zmusza czesc rodziny do migracji z ich czesci domu. W zamian gotuje dla nich i daje im jakas symboliczna sume. Oczywiscie symboliczna oznacza tu prawdopodobnie srednie dzienne zarobki calej rodziny, wiec i tak jest to powod do niewatpliwego zadowolenia. Poza tym mam wrazenie, ze my jestesmy dla nich jeszcze wieksza atrakcja, niz oni dla nas. Czesto w albumach trzymaja zdjecia z bialasami, ktorzy ich odwiedzili- sa one powodem do dumy i snucia opowiesci. Prawdopodobnie tez, takiej odmiany zazdroszcza im inni mieszkancy, zbiegajacy sie tlumnie do domu naszych gospodarzy i nieraz wchodzacy do srodka tylko po to, by nas sobie poogladac.
Sami o sobie mowia chetnie. Sa niezwykle dumni, gdy ich dzieci sa na jakims uniwersytecie czy chocby szkole, co skutkuje dlugotrwalym ogladaniem informatorow uniwersyteckich, zapisanych birmanskim alfabetem.
Urzekl nas jeden z synow gospodarza ktory wlasnie byl w domu na wakacjach. Spytany, co studiuje od trzech lat- odparl z duma, lamana angielszczyzna- “angielski”.
Drugi dzien uplynal wlasciwie wedlug tego samego schematu z tym, ze wies do ktorej trafilismy na noc nie miala nawet odrobiny pradu, w zamian jednak, nasz gospodarz byl posiadaczem wlasnej studni, dzieki czemu moglismy sie umyc ogladani jedynie przez kilkanascie osob. Byl tez wlascicielem pary kotow, ktore wedle slow naszego przewodnika czasem gonia przez cala noc szczury, nie dajac spac turystom. Tym razem grzecznie spaly na nas.
Nastepnego dnia wyruszylismy na krotki, 4 godzinny spacerek do Inle.
Potem wladowano nas na lodz do przewozu pomidorow i wyruszylismy ku przygodzie. Pierwszym przystankiem miala byc wizyta u przedstawicielek plemienia “dlugich szyj”. Plynac waskim, blotnistym kanalem, dotarlismy do wielkiego sklepu z pamiatkami, gdzie cztery przedstawicielki plemienia, pozowaly do zdjec stanowiac pretekst do zatrzymania sie i kupna suwenirow. Z jednej strony troche to smutne, z drugiej strony zawsze jest to jakis sposob na przetrwanie, a o nie koniec koncow wlasnie chodzi. Plemie to bowiem nie jest specjalnie lubiane przez wladze, poniewaz wiekszosc mezczyzn z niego pochodzacych walczy w antyrzadowych bojowkach.
Dlatego tez kobiety zostaly skazane na pelna represji egzystencje na terenie Birmy lub w obozach dla uchodzcow po tajskiej stronie granicy. Pozbawione innych zrodel dochodu, zarabiaja na zycie swa odmiennoscia. Dalismy im zarobic, biorac jezuska wprost ze zlobka w niewole naszego plecaka.
Podobnie z mnichami, ktorzy w klasztorze “Skaczacego Kota” postanowili przyciagnac turystow popisami tytulowych kotow, skaczacych przez obrecze. W czasie naszej wizyty koty mialy akurat wolne i jedynie wylegiwaly sie w bezruchu na terenie calej swiatyni.
Samo jezioro Inle okazalo sie nieco rozczarowujace. Przyczyna tego lezy raczej w
porze roku, niz w samym jeziorze. Bo i owszem- rybacy wiosluja, uzywajac do tego nogi, plywajace ogrody kwitna sobie w blotku ale poziom wody jest niestety tak niski, ze na niemal calej powierzchni wystaja z dna korzenie i nieco zywsza roslinnosc, co odbiera (a zdaniem Kosendarskiej dodaje) mu sporo uroku.