Nasz cudowny przewodnik Alex zakonczyl swa misje sukcesem, przeprowadzil nas przez plaskowyz Szan, pokazal jeziero i odjechal do domu. Zostalismy znowu sami na szlaku, a co za tym idzie- nasz powrot do Kalaw okazal sie dosc zabawny. Najpierw wladowano nas do malego pickupa z kilkunastoma Azjatami, w ktorym odkrylismy u siebie poczatki klaustrofobii, a potem wyladowalismy w minibusie ze znacznie wiekszym tlumem lokalsow i wciaz bylismy jedynymi bialasami na pokladzie tych maszyn. To jedna z wiekszych zalet podrozowanie w porze roku, ktora odstrasza nawet najbardziej zatwardzialych milosnikow podziwiania piekna trzeciego swiata.
Po powrocie do celu, jako mali konspiratorzy i burzyciele mas pracujacych, wypalilismy na CD dla naszego przewodnika film dokumentalny o Birmie, a on w przyplywie sympatii zaprosil nas do swego domostwa na lunch.
Alex mieszka sobie w malej chatce z bambusa wraz z zona i dzieckiem. Nieopodal w podobnych domach zyje jego ojciec i rodzenstwo. Chatka, ktora z zewnatrz wydaje sie za mala na cokolwiek, okazuje sie w gruncie rzeczy calkiem przestronna i niczym telefony plusa- wszystko majaca. W chatce zostajemy zaproszeni na seans kina birmanskiego i koncert muzyki- wszystko lecace z nowego, chinskiego odtwarzacza BlueRey. Kuchnia, podobnie jak sam domek jest niezwykle prosta, ale posiada wszystko to, co niezbedne by ugotowac dowolna, birmanska potrawe. Wlasciciel wlosci jest zas dumny ze swego domu i uwaza zamiane bambusowych scian na betonowe za niewygodna, kosztowna i pozbawiajaca dom naturalnej wentylacji, niezbednej w tym klimacie.
Zakosztowalismy zatem po raz kolejny przepysznej kuchni w wykonaniu Alexa, pozachwycalismy sie znowu nowoodkrytym warzywem, zaproszono nas do przydroznego baru na tradycyjny, birmanski napoj z mleka kokosowego, czegos w rodzaju sojowego makaronu, czegos żelkowatego, czegos owocowego i urąbanej siekierą kostki lodu, ktora raczej nie byla zrobiona z wody zdatnej do picia. Wyglądalo przerazajaco, ale ku naszemu zdziwieniu bylo lepsze od soku z malezyjskich, żelkowych pijawek.
Poza jedzeniem, oddalismy sie wlasciwie juz tylko dwom czynnosciom. Przesiadywaniem na hotelowym dachu i podziwianiem panoramy noca oraz zakupom na 5 dniowym markecie. Dla uscislenia- market 5 dniowy nie trwa 5 dni, tylko odbywa sie co 5 dni. Ze wszystkich gorskich wiosek, zjezdzaja sie przekupki sprzedajace wszystko- od dziwnych wegorzy, po wyuzdana pornografie. Wegorza niestety nie kupilismy.
P.S. Odkrylismy najlepsze warzywo swiata, ktore w wolnym tlumaczeniu nazywa sie “damskie palce”, lub nieco oficalniej “okra”. Znajdzcie mi prosze dostawce tego cuda we Wroclawiu :)