Wreszcie udalo nam sie zobaczyc miasto z naszych snow o Azji. Dojechalismy do niego o swicie pelnym mgly, unoszacej sie nad polami ryzowymi, zwieczonymi gesta sciana bambusowego lasu. Mijajac swiatynie pelne Wietnamczykow, pograzonych w modlitwie wsrod palacych sie kadzidel. Miasto to zostalo zbudowane w XV wieku przez chinskich kupcow, stad tez jego architektura rozni sie znacznie od reszty Wietnamu i przypomina ta, znana z filmow takich, jak “Hero” czy “Przyczajony tygrys, ukryty smok”. Cale miasto przecina siec kanalow, tworzac cos na obraz azjatyckiej Wenecji pelnej targowisk, roznoszacych zapach surowych ryb i krwi.
To by bylo na tyle, jesli chodzi o turystyczny PR. Miasto ma 3 plusy: punkt A- jest ladne, punkt B- maja tam doskonale i w dodatku wyjatkowo tanie piwo (0,60 pln za kufel), C- w naszym hotelu byl basen w restauracji. Poza tymi trzema podpunktami mamy turystow z panstw od A do Z, w liczbie x > 1000. Wszedzie laza, robia fote za fota i deprawuja Wietnamczykow, co skutkuje zbyt wysokimi cenami i traktowaniem wszystkich o bielszym odcieniu skory, jako potencjalne zrodlo dochodu. Napedzajac jednoczesnie wszechobecny biznes krawiecki, ktory stal sie nowa wizytowka tego miasta. Tak wiec obraz Hoi An to cudne, waskie uliczki, zapachane do granic straganikami i piekne, stare budynki przemienione w sklepy i zaklady krawieckie. Miasto z cala pewnoscia warto zobaczyc i uciec przed natlokiem turystow.
Jak to zwykle bywa, naprawde ciekawe rzeczy mozna zobaczyc dopiero, kiedy mknie sie przez okoliczne bezdroza na motorze. I tak minelismy caly korowod zalobnikow, podazajacych za karawanem pelnym ludzi w bialych strojach z przepaskami na glowach, do zludzenia przypominajacymi te, ozdabiajace czola pilotow kamikadze. Przewodzil im czlowiek, przebrany za cos na ksztalt chinskiego demona z broda, groteskowym makijazem i wystawnym kimonem, trzymajacy w reku mosiezny gong. Wiekszosc zalobnikow jechala na skuterkach, trzymajac przed soba kwiaty, a za nimi pedzil autobus pelen Wietnamczykow w odswietnych strojach.
Trafilismy tez do ogromnego kompleksu swiatyn, polozonych na rozleglym szczycie gory, rosnacej w srodku miasta, pelnego malych domkow i warsztatow kamieniarskich. Medytowalismy tam posrod motyli, czytajac madrosci myslicieli wschodu, w ktorych dopatrzylem sie zrodel licznych plagiatow pewnego grafomana, zwanego cohelko. By potem znalezc sie na ostaniej dzikiej plazy w Azji, gdzie nawiedzeni rybacy przygotowywali zmutowana meduze do zjedzenia.
Koniec koncow, zmeczony sloncem, uszylem sobie zimowa kurtke u Wietnamki, ktora moglbym zmiescic w mojej kieszeni.