Zeby trafic do jednego z najpiekniejszych miejsc na ziemi, wystarczy wreczyc nie duzy rulonik banknotow, szponiastej dloni usmiechnietego sprzedawcy wycieczek. Reszta zajma sie juz oni. Wsadza cie do rozlatujacego sie minibusa, potem do rozlatujacej sie, drewnianej lodki, stojacej posrod setek innych lodzi. A ty tylko myslisz, jak cie sprobuja tym razem oszukac i co sie zepsuje po drodze.
W czasie naszej wedrowki bylismy wielokrotnie ostrzegani, ze Ha Long Bay to jeden, wielki sped lodek pelych turystow. Poczatek naszej podrozy wydawal sie to potwierdzac. Nasza lodz plynela w odleglosci, gora 30 metrow od kilkunastu innych i w takiej samej formacji przybila do wyspy, wokol ktorej klebilo sie juz kilkadziesiat innych lodzi. Na wysepce odbylo sie zwiedzanie jaskini, dopatrywanie sie ksztaltow zwierzatek w formacjach skalnych, lampki oswietlajace jaskinie w estetyce teledyskow disco polo, tlum ludzi, sztuczna fontanna i gipsowe stalaktyty hand made by wjetnamis pipol. Powoli zaczynalismy sie niepokoic, ze zamiast do raju, trafilismy do piekla turystycznej wyzymaczki bialasow.
Po pelnym goryczy piwie, znow wskoczylismy na naszego latajacego holendra i ruszylismy w glab zatoki. Tym razem nasza lodz oddalila sie od innych, ktore mozna bylo dostrzec, gdzies na horyzoncie ginacym posrod skal i poczuc, ze obcuje sie z natura w najpiekniejszej jej odslonie. Sam Ha Long nie moze rozczarowac. Wydaje sie naprawde nieskonczenie ogromny i piekny, a zarazem niemal nietkniety reka czlowieka. Oczywiscie juz podczas pierwszego postoju na plywanie kajakami posrod skal, wrazenie dziewiczosci terenu zostalo mocno nadwyrezone. Zgubienie kamizelki ratunkowej kosztuje 200$, zgubienie wiosla- 30$, cala reszta wliczona w cene. Postanowilismy nie gubic kamizelek.
Potem juz tylko rejs i cumowanie posrodku zatoki, wsrod kilkudziesieciu innych lodzi. Ku naszemu rozbawieniu okazalo sie, ze wlasnie tam, na naszym laptopie pojawil sie leniwie plynacy internet w swiezym powietrzu. Wniosek jest tylko jeden- przed globalizacja nigdzie nie uciekniesz. (P.S. Kosendarskiej- Reniewski pisal te notke przed naszym pobytem w Laosie, wiec mial prawo sie pomylic :)
Po nocy na lodzi (w romantycznej kabinie dla nowozencow, z pieknym obrazem, bez cieplej wody i swiatla w lazience) czekal nas rejs na najwieksza z wysp zatoki-Cat Ba. Od strony portu wyspa wyglada na prawie dziewicza. Prawdziwa niespodzianka znajduje sie dopiero po jej drugiej stronie,czyli po 2 godzinnym trekingu w gorach i przejechaniu jakichs 40 km. Tam, w szerokiej zatoce, znajduje sie skupisko kilkudziesieciu, jak na Wietnam calkiem sporych hoteli i plac budowy kilkunastu kolejnych. W zatoce odkrylismy tez, tym razem ku naszej radosci- najwieksze skupisko Cyganow Azji. Znajduje sie tam olbrzymia, plywajaca wioska, w ktorej moze smialo mieszkac kilkaset osob. Sa tam liczne farmy ryb, strzezone przez waleczne brytany oraz dziesiatki plywajacych sklepow. Wioske oplynelismy na malej, chybotliwej lodce, poruszanej sila miesni zamaskowanej Azjatki, wygladajacej jak wojownik ninja.
Wrazenia ze zorganizowanej formy spedzania czasu mamy mieszane. Z jednej strony nakarmia, ubiora, zabawia i poloza spac. Z drugiej jednak, mozna dotrzec we wszystkie miejsca duzo taniej na wlasna reke i postarac sie ominac towarzyszacy ci tlum turystow.
PS. Zeby nie bylo, ze bezproduktywnie obijalismy sie podczas tej wyprawy, musze pochwalic sie tym, ze nauczylismy sie nowego slowa po wietnamsku. Otoz po wietnamsku, otwieracz do butelek to ‘chuj’.