Niestety, plywanie lodzia w Laosie do najtanszych nie nalezy, po pierwsze- cena jest scisle uzalezniona od ilosci osob, ktore chca ta lodka plynac, a po drugie- dopoki satysfakcjonujaca liczba osob w lodce nie zasiadzie, ta zwyczajnie nie ruszy. Zaplacic jednak z cala pewnoscia warto, gdyz rzeka nie ma wybojow, nie tonie w pyle, a lodka nie ma w zwyczaju psuc sie co chwile i nie zlapie gumy. Widoki zas sa naprawde niesamowite. Plynie sie wstazka rzeki, wcisnieta pomiedzy wielkie gory, gesto porosniete dzungla. Niestety, w kwietniu Laotanczycy masowo wypalaja lasy pod uprawe, co powoduje spadek widocznosci do zera, a powietrze staje sie tak geste, jak w Nowym Jorku. Z drugiej strony, sama mozliwosc przeplyniecia w odleglosci kilkunastu metrow od plonacej dzungli to wyjatkowe, przerazajace doswiadczenie. Najgorszy jest dzwiek pekajacych w plomieniach konarow, zagluszajacy silnik lodzi i kazda mysl.
U kresu naszej wodnej eskapady, znalezlismy male miasteczko nad Mekongiem. Wybralismy, doceniajac czarne poczucie humoru wlascicielki- hostel, przed ktorym byla laweczka zrobiona z wielkiej, amerykanskiej bomby. Pomarudzilismy chwile nad stanem naszego zdrowia, powstrzymujac kolejne ataki sraczki, omdlenia i goraczki, po czym udalismy sie na zasluzony odpoczynek w prawdziwym, laotanskim lozu.