Znudzeni lenistwem, postanowilismy zobaczyc cud przyrody w postaci dlugiej na siedem kilometrow jaskini, najpierw jednak musielismy dostac sie ze wsi do glownego wezla komunikacyjnego w Pakse. Zgodnie z fantazja kolezanki Kosendarskiej, zamiast jechac klimatyzowanym busikiem, jak absolutnie wszystkie bialasy, ktorych napotkalismy- wybralismy transport lokalny. Zeby sprawe uscislic- niemal kazdy transport odchodzacy z Done Det mozna smialo okreslic mianem lokalnego, my wybralismy po prostu najgorszy. Szwed, ktory juz kilka lat temu zakosztowal tej przyjemnosci, powiedzial stanowcze “nie” i odjechal ze swa luba (oraz podarowanym przez nas, dmuchanym, historycznym kolem mekongowym) busem. My natomiast zasiedlismy w malej polciezarowce, pomiedzy zwiazanymi w peki, gdaczacymi kurami i olbrzymimi koszami, pelnymi smierdzacych ryb. W trosce o to, bysmy nie czuli sie samotni, kierowca szybko posadzil obok nas 40 osob i ruszylismy w droge. Auto bylo 15-osobowe.
Jechalismy tak dwie godziny, ktore Kosendarska przyplacila starczym przewianiem karku i ramienia, a ja obolalym tylkiem i wstretem do kazdego przejawu tego, co rybne.
Potem juz tylko przejazdzka nieco mniejszym tuk tukiem i stacja VIP. Tym razem nazwa ta oznaczala nieco wiecej. Po pierwsze- gdzies w powietrzu unosil sie darmowy internet niewiadomego pochodzenia, ktory oczywiscie przestal dzialac, jak tylko sprobowalismy kupic bilety do Birmy. Po drugie- mozna bylo wziac tam w okazyjnej cenie prysznic, do ktorego dostawalo sie mydelko i recznik, co po romansie z koszem ryb i spoconym, laotanskim weteranem wojennym, wydaje sie czyms niegorszym niz przekroczenie bram raju.
Co do jedzenia, to w Pakse, nieopodal stacji autobusowej jest najlepsza knajpa z rosolem, ktora idealnie wspolgrala z moim zatruciem pokarmowym i szaszlykami z zukow, ktorymi zostalem poczestowany w smierdzacym tuk tuku zaglady. Wspomnialem juz, ze w knajpie z zupa daja mi darmowe piwo? Jak nie, to daja. I jest doskonale w swojej zimnej pianistosci.