Moze i Pakse to najwiekszy wezel komunikacyjny okolicy, ale w zasadzie dojechac stamtad, czyms wiekszym niz tuk tuk mozna tylko w dwa miejsca w Laosie. Sek w tym, ze padalec sprzedajacy nam bilety zapewnil, ze nocny autobus dowiezie nas wprost do celu. Co oczywiscie bylo o tyle prawdziwe, ze pojechalismy zgodnie z planem na polnoc. Wysadzono nas o 3 w nocy w srodku zabitej dechami wiochy, ktora co najgorsze nie byla nasza wiocha. Powiedzial nam o tym, grajacy w bilard laotanski wiesniak i na pocieszenia dal kolejne, darmowe piwo.
Jako, ze najblizszy tuk tuk w strone upragnionej jaskini odchodzil dopiero o 6 rano, zaproponowal nam pokoik w “hotelu” znajomego, znajdujacy sie w ciemnym korytarzu za stolem bilardowym. Powiem tylko, ze spalismy w ubraniach, na zagrzybialej poscieli, ktora ledwo mozna bylo odroznic od sciany z groznie nastroszonym i odpadajacym tynkiem. Dodam, ze spalismy tez przy zapalonym swietle w nadziei, ze promienie swietlowki odstrasza karaluchy, pchly i pluskwy. Co zabawne, wcale nie pokoj byl najgorszy w tym przybytku brudu i stechlizny. Pamietacie film “Trainspotting”? Klamali. To nie ich toaleta byla najgorsza na swiecie.
Budzik zadzwonil o 5.30, otworzylem oczy ploszac pchly, spakowalem plecak i zaciagnalem Kosendarska do punktu, z ktorego zabral nas tuk. Jechalismy przez piekna, bardzo kreta, gorska droge z dwoma rzygajacymi jak male koty Laotanczykami, ich rozbawionymi tym faktem krewnymi i placzacym niemowlakiem. Tym razem wysiedlismy o dziwo nie tylko we wlasciwym miescie, ale nawet pod wybranym przez nas noclegowiskiem. Tam nieco markotna pani wszystko nam wyjasnila, zaplanowala cala podroz wraz z jej biznesplanem, dokoptowala nam gratis Niemca i pokazala ulice, na ktorej mamy zlapac transport. W kolejnym tego dnia tuk tuku, nasza przewaga polskosci zostala wyrownana kolejnym, przypadkowo spotkanym Niemcem i tak tez znalezlismy sie w jaskini.
Nie bede sie silil na przydlugie opisy czegos, co trzeba samemu przezyc.
Cienka sciezka, nieopodal blekitnej laguny, dostalismy sie do lodowatej, gigantycznej jaskini. Tam pedzilismy we dwoje lodka (wyposazona w silnik od malucha), poprzez calkowite ciemnosci, przecinane jedynie dwoma promieniami latarek naszych przewodnikow. Czesto lodke trzeba bylo pchac, brodzac po kolana w lodowatej wodzie, czesto trzymajac sie kurczowo drzazgi w palcu, spadac w euforycznym wrzasku z mini wodospadow. Tak przez jakas godzine, by dostac sie do kolejnej blekitnej laguny, usianej plawiacymi sie w wodzie bawolami. Potem powrot lodka przez jaskinie, ta sama droga.
By uskutecznic pojednanie polsko-niemieckie, wieczorem udalismy sie na kilkanascie piw do restauracji, w ktorej co 10 minut zapadaly calkowite ciemnosci na 30 minut. Tak wiec przy urodzinowych swieczkach z nowo poznanym przedstawicielem Lonely Planet i nasza pojednana ekipa, uskutecznialismy pijanstwo. No dobra- Niemcy uskutecznili, a my z calych sil probowalismy. Po raz kolejny upilismy obcokrajowcow, pozostajac trzezwi, mimo identycznej liczby pustych butelek, pietrzacych sie przed kazdym z nas.
Potem 3 kilometrowy spacerek do hotelu, ktory stopniowo acz skutecznie skracal nam pijany Holender, podwozacy nas pojedynczo na swoim skuterku wprost do lozka.