Geoblog.pl    patoholiday    Podróże    kuciapka jedzie do azji    Bangkok sweet Bangkok
Zwiń mapę
2010
24
kwi

Bangkok sweet Bangkok

 
Tajlandia
Tajlandia, Bangkok
POPRZEDNIPOWRÓT DO LISTYNASTĘPNY
Przejechano 19593 km
 
Nasz powrot do stolicy najlepszego jedzenia i rozpusty, okazal sie zaskakujaco trudnym wyzwaniem.
Po kilkunastominutowej podrozy koleja laotanska, trafilismy na tajskie przejscie graniczne. Mimo zapewnien obywateli panstw, ktorych MSZ zajmuje sie wygoda podroznikow, Polacy podobnie jak obywatele Pakistanu i Afganistanu, nie moga dostac wizy na przejsciu kolejowym. Dlatego tez pomocny, choc milujacy biurokracje celnik zaladowal nas w tuk tuka i wyslal na inne przejscie graniczne, zapewniajac, ze powinnismy zdazyc na ostatni dzis pociag, odjezdzajacy za 40 minut.
W tym momencie, niczym w filmie “24 godziny”, na dole ekranu powinien sie pojawic maly, cyfrowy zegar, odliczajacy cenne minuty. Popedzajac naszego kierowce (ktory nie mowil ani slowa po angielsku) niczym konia wyscigowego, jadac pod prad ciasnymi uliczkami, dotarlismy do przejscia, obslugujacego nasze marne paszporty. Tam nasza sytuacja stala sie jeszcze bardziej skomplikowana, gdyz pani celniczka oznajmila, ze aby dostac wize musimy miec bilet powrotny z Tajlandii, tyle, ze ten internetowy jej nie interesuje i musi dostac wydrukowana kopie.
Tak wiec Dominika zostala na chodniku, wypelniajac formularze, robiac milion kserowek i przyklejajac drżącą reka zdjecia, a ja popedzilem w strone zabitej dechami dziury w poszukiwaniu internetu i drukarki. Nie bede sie tu rozwodzil na temat ilosci przeklenstw i modlitw o wybiorcze trzesienie ziemi, niszczace wszystkie przejscia graniczne swiata. Koniec koncow, po pocalowaniu klamki jedynej kawiarenki internetowej w miescie, udalo mi sie wydrukowac bilety w jakims prywatnym domu, gdzie sprzed komputera zostalo wypedzone dziecie, by umozliwic mi ten wiekopomny czyn. Na przejscie wrocilem 8 minut przed odjazdem naszego pociagu. Tam, tajska pani celnik, z nietypowym dla Azjatow pospiechem (dziekowalismy Buddzie, ze to nie Laotanka!) zaczela stawiac milion pieczatek, wypisywac tysiace potwierdzen, wklepywac cos do komputera, na koniec zgarnela 70$ i kazala nam biec. Malo sie nie zabilismy wskakujac do tuka, kierowca widzac, ze sprawa jest powazna pedzil na zlamanie karku...
Do pociagu trafilismy na niecala minute przed odjazdem.

12 h pozniej. Sam Bangkok okazal sie juz znacznie mniej zaskakujacy. Taksowkarz znow nie byl w stanie trafic do naszego, tradycyjnego hoteliku i bladzil po opustoszalych ulicach, spogladajac z bezmyslnym przerazeniem na podtykane mu przez nas pod nos, mapki i adresy. Pierwszy dzien spedzilismy glownie na rozkoszowaniu sie odswiezajaca aura (30 stopni w zamian za 40, co za ulga) i doskonalym jedzeniem. Zajadalismy sie prawdopodobnie najtanszym na swiecie sushi, golonka po tajsku, zupa kokosowa z krewetkami, szaszlykami pelnymi roznosci, ulicznym kurczakiem a’la kfc i kilkunastoma innymi przysmakami, ktore ciezko opisac nie uzywajac tajskiego.

Drugiego dnia, zostawilem pograzona w falach internetu Kosendarska i udalem sie na wieczorny spacer w poszukiwaniu Rewolucji. Znalazlem ja dopiero w okolicy Silomu (glowna ulica Bangkoku), w najbardziej chyba groteskowym wydaniu, jakie widzialem w zyciu. Wladze bowiem postanowily obstawic wojskiem najbardziej turystyczne miejsca w miesie. Pech jednak chcial, ze najchetniej uczeszczana dzielnica w Bangkoku jest dzielnica rozpusty. Tak tez oczom mym ukazal sie widok bezgranicznie dla mnie zabawny. Posrod zasiekow i zapor przeciwczolgowych, stali zolnierze, obladowani ciezkim sprzetem bojowym, wmieszani w gesty tlum alfonsow i prostytutek. Widok dwoch chlopakow z naprawde wielkimi karabinami, stojacych kolo filigranowej Tajki, w stroju wyuzdanej pokojowki sprawil, ze musialem przystanac i przetrzec oczy z niedowierzaniem.

Przedzierajac sie przez ten surrealistyczny obraz, zostalem zaciagniety przez azjatyckiego alfonsa na typowo bankockie bum bum. Przyzwoitosc kazala mi odmowic, jednak Wasze gorace prosby, by zbadac i te strone Azji przewazyly szale. Bezimienny osilek zaprowadzil mnie po kretych schodach do przestronnego i klimatyzowanego pomieszczenia, gdzie siedzialo okolo 20 Azjatek w czerwonych strojach kapielowych z przypietymi numerkami. Starsza burdelmama wyjasnila mi, ze jak juz sobie wybiore jedna czy dwie, to najpierw czeka mnie masaz cialem, a potem kolejno bum bum i saki saki w kolejnosci przeze mnie wybranej i do znudzenia.
Poczatkowa cena to 3500 bathow (350 zl), ktora z braku checi na wykorzystanie stargowalem do 1500 Bth, co prawdopodobnie bylo dolna granica. Gdy koniec koncow oznajmilem, ze w hotelu czeka na mnie dziewczyna i mimo tego, ze panie sa urodziwe, a cena przyzwoita nie chce bum bum, cala obsluga spojrzala na mnie ze spora konsternacja. Po chwili jeden z pracownikow rozpromienil sie caly, chwycil mnie za reke i zaprowadzil do innego przybytku, gdzie oferowano jedynie masaz genitaliow, ktory wedle słów ogloszenia, za jedyne 800 Bth (80 zl) mial mi przywrocic witalnosc i usmiech po stresie w pracy i domu rodzinnym. Wybralem taksowke i powrot do hotelu :)

Co do spraw technicznych, kupilismy wielka torbe typu “sprzedaje na stadionie dziesieciolecia”, do ktorej wpakowalismy pamiatki, ubrania, wszystkie niepotrzebnosci i zostawilismy Naszej Pani hotelowej do przechowania w komorce. Tak wiec do Birmy lecimy z jednym plecakiem, ktorego postanowilismy juz nie zapelniac kolejnymi kilogramami zakupow.
 
POPRZEDNI
POWRÓT DO LISTY
NASTĘPNY
 
Zdjęcia (2)
  • zdjęcie
  • zdjęcie
Komentarze (0)
DODAJ KOMENTARZ
 
patoholiday

Dominika i Maciek
zwiedzili 4% świata (8 państw)
Zasoby: 53 wpisy53 102 komentarze102 1222 zdjęcia1222 0 plików multimedialnych0
 
Nasze podróże
14.01.2010 - 22.05.2010