O 3 w nocy wysadzono nas na jakims mrocznym skrzyzowaniu. Jakis przechodzien zaprowadzil nas do jakiegos hotelu i jakos usnelismy. Jest cudownie. Kalaw polozone jest wysoko w gorach i mimo tego, ze w zasadzie w ciagu dnia dalej jest goraco, w nocy mozna wyspac sie w przyjemnym chlodzie, nawet mimo braku wentylatora czy klimatyzacji.
Juz pierwszego poranka odnalazla mnie przy sniadaniu, przechodzaca obok hotelu birmanska przewodniczka i stwierdzila, ze wlasnie z nia czeka nas trekking zycia. Koniec koncow skonczylismy nastepnego dnia z jej bratem- przewodnikiem, ale i to wyszlo nam na dobre jako, ze ten mowil znacznie lepiej po angielsku i jak sie pozniej okazalo, byl naprawde wspanialym czlowiekiem.
Caly dzien w zasadzie spedzilismy kursujac pomiedzy hotelem, a “Sam’s Restaurant”, gdzie ja odkrywalem nowe smaki, a Kosendarska odkrywala, ze kazde indyjskie danie przypomina jej polskie leczo. Odnosze wrazenie, ze z teksnoty za ojczyzna, zaczyna tracic zdrowe zmysly.
PS.
Pewnikiem wkrotce dostaniemy zawalu. Kazde sniadanie w Birmie wyglada tak samo i jest z tego samego, czyli z jajka. Jajka dostepne sa w formie jajecznicy, jajka sadzonego i czegos, co oni nazywaja omletem. Na pytanie “jakie jajko podac?” mam ochote wybiec z krzykiem na targowisko i niczym Jezus w swiatyni, niszczyc stragany handlarzy z jajem kurzym.