Do Bangkoku wrocilismy ze wzgledu na obchody chinskiego nowego roku, ktory jest sponsorowany przez liczbe 2053 i tygrysa. Skoro nowy rok mial byc chinski, udalismy sie niezwlocznie do Chinatown. Tam tez trafilismy na tajemnicze zbiorowisko Tajow, ktorzy w liczbie kilku tysiecy czekali ustawieni wzdluz ulicy na jakies tajemnicze wydarzenie. Patrzac na ich wielka ekscytacje i spodziewajac sie, ze przy takiej frekwencji tubylcow zobaczymy przejazd samego krola zostalismy wraz z nimi.
Po 3 godzinach oczekiwania bylismy swiadkiem doslownie minutowego przejazdu tajskiej ksiezniczki, ktorej w dodatku nawet nie zauwazylismy. Tajowie oczywiscie byli szczerze zachwyceni.
Sam chinski rok okazal sie jednym gigatntycznym marketem tonacym w morzu czerwonych, chinskich lampionow. Pomiedzy restauracjami, straganami ze wszystkim, co stworzyl chinski przemysl i bezdomnymi blagajacymi o wsparcie, przechadzaly sie tanecznym krokiem chinskie smoki, za ktorymi podazala wesola trupa muzykow grajacych na bebnach i talerzach.
Czesc humorystyczna, jak zwykle ukryta byla na samym koncu, gdzie odnalezlismy cos na ksztalt naszych rynkowych imprez noworocznych. Tyle, ze bez odliczania i z chinskim Just 5, zamiast dody. Umieralismy tam ze smiechu widzac, ze azjatyccy nastolatkowie naprawde wygladaja jak tokio hotel, naprawde tak robia zdjecia, naprawde pozuja do nich w arcy idiotycznych ukladach konczyn i usmiechow.
Absolutnie zaspokojeni znalezlismy taksowke, uzgodnilismy cene i ruszylismy do domu. Taksowkarz oczywiscie bladzil, mowil “sori”, dzwonil do znajomych pytac sie sie o droge, prosil o porade taksowkarzy, kierowcow tuk tukow i sprzedawcow ryb. Koniec koncow po 40 minutach dotarlismy do domu.