Obowiazkowy punkt na trasie zwiedzania Wietnamu wedlug Lonely Planet, moim zdaniem wielki, betonowy moloch, umieszczony w pieknej okolicy. Co mozna robic w srodku takiego cuda? Odpowiedz jest prosta - uciec. Wsiadasz na wypozyczona blyskawice i lecisz od wiochy do wiochy, przez droge otoczona polami ryzowymi, mijajac raz na jakis czas bawoly, kapiace sie w rzekach, wiesniakow w lodkach i rozjechane weze.
Mozesz tak jak i my zlapac gume, by chwile pozniej nawiazac autentyczne relacje biznesowe z autochtonami, podczas wymiany dziurawej opony twojej maszyny i dac sie im oszukac. Mozesz nawiazac subtelna wiez sympatii, robiac zdjecia sparalizowanym staruszkom i ich demonicznym malzonkom, na zabitej polami ryzowymi wsi. Mozesz wiele.
My, posiadajac nieograniczone poklady szczescia, dostalismy dodatkowy pakiet atrakcji w postaci prawdziwej i niepowtarzalnej defilady komunistycznej, w starym, dobrym stylu. Rownymi kolumnami maszerowali zolnierze, pielegniarki, i kolektyw pracujacy kazdego miasta i wsi, pozdrawiajac wladze i wszechobecnego wujka Ho. Znowu byly flagi z sierpem i mlotem, a wszystko to wspaniale czerwone.
Dodatkowo, Kosendarska wyzyskujac do bolu Azjatow, zatrudnila starego rikszarza z rozedma pluc, ktory ledwo zipiac, dzielnie pedalowal i wozil nas we dwoje. By zrekompensowac sobie ten wydatek, spalismy w pokoju za 5 dolarow z grzybem i pajakiem. Bylo tez lozko i niedzialajaca lodowka, ale wyzej wymienieni dali sie odczuc najbardziej.