Droga do Laosu okazala sie przezyciem jeszcze ciekawszym. Skoro swit zaladowano nas do lokalnego autobusu, a kilkaset metrow dalej zaladowano kontrabande w postaci kilku tysiecy chinskich koszulek, upychajac ja wprost pod tylne siedzenia i podloge. Po 10 minutach doladowano nam worki z ryzem i owocami, dlugie na kilka metrow stalowe rury, blache falista i marwy drob. Bylismy gotowi do drogi.
Znow pada tu slowo ‘droga’, ktore jest powaznym naduzyciem, bo w praktyce byl to raczej wyjezdzony szlak przez gory, gdzie nie ma mostow czy asfaltu. Liczne rzeki pokonuje sie w autobusie, ktory po prostu po nich przejezdza.
Przejscie graniczne utrzymane jest w podobnym stylu. Nalezy wyjsc z autobusu, ktory nie moze przejechac z powodu robot drogowych. Granice pokonuje sie grzeznac w piachu i blocie przez kilkaset metrow, pomiedzy koparkami i robotnikami. Tam juz tylko pierwsze, prawdziwe LaoBeer, ponad godzinne oczekiwanie na nasz autobus, ktory jakos w koncu przejezdza trase, pokonywana przez nas pieszo i do dzis zastanawiamy sie- JAK on to zrobil? No i mozemy jechac w glab Laosu.
Po drodze, oczywiscie zlapalismy gume, przejechalismy niecale 100 km w 8 godzin i dotarlismy do rzeki szerszej niz zwykle. Autobus sie zatrzymal, a kierowca z blogim wyrazem twarzy rozladowal nasze bagaze. Niesmialo spytalismy sie, czy to juz. Po drugiej stronie rzeki stalo, co prawda kilka domow i jakis samochod ale kropka symbolizujaca to miasto na mapie wydawala sie calkiem pokazna. Rzeke pokonalismy w malej lodce, wokol ktorej plywalo mnostwo rozwrzeszczanych, nagich dzieci. Po drugiej stronie, gdzie zgodnie z wczesniejszymi, azjatyckimi doswiadczeniami powinno stac kilkanascie tukow, marzacych tylko o tym, by zawiezc nas do hotelu - staly jedynie jakies stragany a w okol panowal nieznosny upal i cisza. Po raz pierwszy nie bylo wiadomo co dalej i gdzie dalej, krotko mowiac- witaj w Laosie.