Geoblog.pl    patoholiday    Podróże    kuciapka jedzie do azji    przewróciło się, niech leży
Zwiń mapę
2010
17
kwi

przewróciło się, niech leży

 
Laos
Laos, Don Det
POPRZEDNIPOWRÓT DO LISTYNASTĘPNY
Przejechano 18483 km
 
Jako swiezo zareczona para, trafilismy do autobusu dla nowozencow. Na dwoch pietrach rozkoszy znalazly sie podwojne lozka, gdzie za pomoca cienkiej zaslonki kazda para zyskiwala odrobine prywatnosci dla uciech cielesnych i duchowych. Sek w tym, ze projektant skupiony nad tak niezwyklym zamyslem, zapomnial o sprawach nieco przyziemnych, takich jak barierki zabezpieczajace przed gwaltownym romansem z podloga, czy o tym, ze nie kazda para jest malym Azjata. Tak wlasnie spedzilismy urocze 12 godzin, walczac o zycie w nierownym boju z grawitacja i wybojami. W ramach przeprosin, wladowano nas na kolejne dwie godziny do smierdzacego benzyna autobusu, klasy siedzaco-niewygodnej, nazywanej tu VIP. Po drodze, ledwo co widzac spod wpol otwartych powiek, kupilem cos, co w swej naiwnosci wzialem za szaszlyka z kurczaka. Dopiero z pomoca Kosendarskiej zauwazylem, ze na moim patyczku, w rownych odstepach, nabito po cztery kurze lapki i glowki.

Uskrzydleni podroza trafilismy do ostaniego kawalka stalego ladu, oddzielajacego nas od miejsca o wdziecznej nazwie ‘cztery tysiace wysp’. Dokladnie nie wiadomo, czemu nazwano to skupisko malych wysepek wlasnie tak, a nie inaczej, byc moze 4000 oznacza “dosc duzo” w jezyku laotanskim, badz tez dokladnie policzono wszystkie, co wieksze kepy trawy, wystajace z wycienczonego upalem Mekongu. W kazdym badz razie- wysp bylo sporo, a my wybralismy nasza wlasna i wyjatkowa, zwana Done Det.
Wybrac to jedno, a dostac sie tam to zupelnie co innego. Kierowca autobusu wiedzac, ze co biale to nieporadne, zaciagnal nas do kasy, ktos tam wsadzil do lodki i ruszylismy w sina dal. Naszym sternikiem okazal sie byc Niemiec, ktory juz 10 lat temu zwatpil w wyzszosc cywilizacji europejskiej nad azjatycka i stwierdzil, ze pogoda w Laosie jest w stanie zastapic mu poranne wursty i tam tez zostal. Wraz z laotanska zona byl dumnym posiadaczem knajpki, lodki, 4 domkow z bambusa i malego stada bawolow. My zas, jako leniwe bestie wraz z poznana w autobusie para Szwedow, zostalismy jego goscmi.
Pierwszy posilek uswiadomil nam juz, co oznacza prawdziwy lao style, na zupe czekalismy 1,5 godziny, a na sadzone jajko- dwie. Potem ze stoickim spokojem przyjmowalismy, ze zamawiajac szejka trzeba sie uzbroic w cierpliwosc, bo po ananasa trzeba isc na targ, a targ jest daleko, a ze goraco to szybko isc nie mozna, a tak w ogole to chodzenie jest meczace i trzeba nabrac na nie sily, a to przeciez wymaga czasu.
Jedynym miejscem, gdzie rzecz wygladala nieco inaczej byla kanajpka King Kong. Tam obsluga zlozona z upalonych lub pijanych Szwedow, dzialala jak na laotanskie warunki blyskawicznie. W dodatku, potrafili oni ugotowac jedzenie bez posmaku Azji, co po 3 miesiacach z nosem w miseczce ryzu bylo bezcenne. Robili pizze, ktora smakowala jak pizza, paste, ktora nie byla pasta i szwedzkie meat ballsy, ktore smakowaly zupelnie, jak polskie kuleczki miesne w sosie pomidorowym.
Tam tez Kosendarska nauczyla sie karmic papuge nasionami marihuany.

Poza jedzeniem, wysepka zaoferowala nam sporo atrakcji, mozna bylo splynac na dmuchanym koleczku wprost do wodospadu, wyruszyc rowerem przed siebie, objezdzajac w godzine cala wyspe dookola i wykapac sie w zatoce pod wodospadem, pic hektolitry Lao Beer, a przede wszystkim lezec w hamaku i miec w glebokim powazaniu czas i wszystkie inne atrakcje.

Jakby tego bylo malo, niedaleko restauracji ozdobionej sierpem i mlotem, grasowala malpa kradnaca gumki do wlosow, ktora nie omieszkala rozebrac Kosendarskiej. Jej zachowanie wynikalo pewnikiem z bliskiego sasiedztwa piekarni Australijczyka, wyspecjalizowanej w posypanych szczesciem tortach urodzinowych.

PS.
Na wyspie tej nie uswiadczysz ni drog, ni samohodow, co wbrew pozorom w Azji Pld.-Wsch. nalezy juz do prawdziwych rzadkosci. To samo tyczy sie elektrycznosci, co najbardziej dalo sie we znaki, kiedy uprawialismy romantyczne, nocne spacery z zaludnionej czesci wyspy do naszego domku, stojacego w bezludnej i bezdzwiecznej czesci islandii.
PS. PS.
Dobra, Kosendarska uprawia donosne jeki, by dokladnie opisac jej przygode pelna odwagi i wszelkich niesamowitosci. Tak wiec, pierwszego dnia zaraz po przyplynieciu do naszej oazy spokoju, posrod setek wysepek i szumu wody wskoczylismy do Mekongu, trzymajac w rece po wielkiej, lodowatej butelce piwa. Bylo to zajecie tak wspaniale, ze ja wraz ze Szwedem, oddalismy sie mu do poznego wieczora, jednak Dominika zapragnela wrazen intensywniejszych. Wsiadla wiec w swoje, dmuchane koleczko i ruszyla w dal wraz z pradem rzeki, leniwie obserwujac dzikie swinie i bawaly, przeplywajace zaraz kolo jej glowy. Plynela tak przez pol godziny, odwaznie i dzielnie, dopoki nie uslyszala dzikiego ryku wodospadu. Na szczescie udalo jej sie wydostac z rozszalalego Mekongu przy minimalnej pomocy przypadkowo napotkanego Izraelczyka. UFFF...
 
POPRZEDNI
POWRÓT DO LISTY
NASTĘPNY
 
Zdjęcia (33)
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
Komentarze (0)
DODAJ KOMENTARZ
 
patoholiday

Dominika i Maciek
zwiedzili 4% świata (8 państw)
Zasoby: 53 wpisy53 102 komentarze102 1222 zdjęcia1222 0 plików multimedialnych0
 
Nasze podróże
14.01.2010 - 22.05.2010