W przewodniku napisano wyraznie, ze autorzy odradzaja jechania do Birmy na przelomie kwietnia i maja z powodu zbyt wysokich temperatur. Tym razem, niestety okazalo sie, ze przewodniki nie zawsze klamia.
Powietrze w Birmie ma konsystencje wrzacego oleju i w gruncie rzeczy nawet podobnie smakuje. Po sekundzie na ulicy masz ochote usiasc w cieniu, a jak juz tylko usiadziesz, z przerazeniem stwierdzasz, ze jestes caly oblany potem, ktory kilka sekund wczesniej, w promieniach slonca, blyskawicznie zmienial sie w obloczek smierdzacej pary.
Jako, ze w trosce o powrot do ojczyzny, musimy i tak wrocic do Yangon przynajmniej z dwudniowym wyprzedzeniem, jutro rano udajemy sie do miejscowosci, ktorej nazwy jeszcze nie potrafimy wymowic, zobaczyc slawny na caly swiat zloty kamien. Z reszta uciekac z Yangon i tak trzeba, bo okazalo sie, ze w ostatnich dniach z luboscia ktos podklada tam bomby, wysadzajac przechodniow w trakcie obchodow noworocznych.
Zrobilismy w zasadzie tylko dwie, w miare sluszne i aktywne rzeczy. Ogladnelismy zakazany w Birmie dokument “Burma VJ”, ukazujacy tragizm zamieszek z 2007 r., ktore mialy przyniesc Birmanczykom upragniona wolnosc oraz wypuscilismy sie na krotki rekonesans po ulicach Yangon. Dokumetu opisywac tu nie bede, pozwole sobie jedynie napisac, ze powinien go zobaczyc kazdy, a ogladniecie go w samej Birmie, przy sciszonych glosnikach jest przezyciem niezwyklym.
Co do naszych spacerow po miescie- ulice Birmy sa niezwykla mieszanka biedy, mysli technicznej sprzed polwiecza i czerwonych plam na chodnikach, polaczonymi z bezlitosnym smrodem i zalanymi nieznosnym zarem slonca. W ciagu dnia wszystko dzieje sie w zwolnionym tempie. Ci, ktorzy musza pracowac- pracuja powoli, a cala reszta niczym jaszczurki na kamieniu, siedzi w bezruchu, spogladajac gdzies tam w dal. Siedzenie przerywane jest zazwyczaj, by zaciagnac sie birmanskim cygarem, wziac lyczek piwa lub splunac gesta, czerwona mazia wprost pod nogi.
Wszystkie te trzy rzeczy, moga dla przecietnego Europejczyka okazac sie potencjalnie zabojcze. Zrodlem wspomnianej juz, czerwonej plwociny jest mieszanka liscia, wapna i bog jeden wie, czego jeszcze, żuta przez wszystkich i niemal wszedzie. Żuja wszyscy, od malych dzieci, po bezzebne starowinki i wszyscy tez, co pewien czas spluwaja, co zwyczajowo poprzedza sie glebokim i przeciaglym odcharknieciem. Pluje sie glownie prosto na ziemie, co pozostawia niezmywalne, czerwone plamy, przypominajace te z miejsca brutalnego morderstwa przy uzycia tasaka. Co prawda wladze miast zapewnily kosze wypelnione piaskiem, by obywatel mogl sobie splunac nie brudzac calego miasta, jednak Birmanczyk lubi pluc tam, gdzie stoi, a kto by stal przez caly dzien kolo spluwaczki? :)
Najpopularniejsza rozrywka ulicy, ktora nie burzy leniwego porzadku dnia sa gry planszowe dla dzieci, w ktore graja zazwyczaj dorosli mezczyzni. Czasem gra sie tez w szachy, czasem w ich chinska wariacje. Nikogo jednak nie dziwi widok grupki facetow po czterdziestce, siedzacych na chodniku, grajacych w “chinczyka” i komentujacych z przejeciem kazdy rzut kostek. Nie musze tu dodawac, ze raz rozpoczeta gra kontynuowana jest do poznej nocy i przerywana jedynie na maszka, lyczek lub spluniecie.
Po zapadnieciu zmroku ulica zmienia swe oblicze. Wystawiane sa przenosne restauracje i kramy. Przed domami pojawiaja sie prywatne budki telefoniczne, wykonane ze stolika plazowego, telefonu i kilkumetrowego kabla telefonicznego, ciagnacego sie wprost do mieszkania wlasciciela. By wszystkie te przejawy rozwoju prywatnej branzy uslugowej mogly funkcjonowac, srednio co 5 metrow stoi wielki agregat pradotworczy, zagluszajacy prawdopodobnie najzarliwsze klotnie telefoniczne. Przyczyna tego jest fakt, iz Birma dalej nie potrafi zapewnic swoim mieszkancom stalych dostaw pradu, wiec cale miasta tona co chwile w calkowitych ciemnosciach.