Czytajac przewodniki, przecietnemu obywatelowi tej rzeczywistosci wydaje sie, ze podroz wymaga pewnych przygotowan i planow. Otoz po pierwsze - przewodniki klamia i absolutna nieprawda jest, ze miesiace panicznego biegania sa w stanie zdzialac wiecej niz lezenie w lozku calymi dniami, a po drugie lezenie w lozku calymi dniami jest przyjemniejsze niz bieganie. Najprawdopodobniej gleboka wiara w powyzsza teorie sprawila, ze siedzimy teraz w Londynie, ogladajac z 1.5 rocznym Oliverem angielskie teletubisie, zamiast wylegiwac sie na malezyjskiej wyspie, ale o tym bedzie, gdy uda mi sie odzyskac chronologie.
Kazda historia ma jednak swoj poczatek i od niego trzeba ja zaczac. Poczatki bywaja zazwyczaj ekscytujace, ten byl zwyczajnie leniwy. Od stukotu klawiszy, po zwiedzanie swiata na ekranie monitora. Potem, gdy sprawy mialy nabrac tempa, staly sie jeszcze bardziej ospale. Dni rozdarte pomiedzy lozkiem, a nocami spedzonymi z Maciejem L. i tequila. Romans polaczony z patologia lub po prostu patologiczny romans. Sprawy nabraly nieco wiekszego tempa w tygodniu poprzedzajacym wyjazd. Pilismy wiecej, czesciej i szybciej, dalej nie robiac praktycznie nic, co by ulatwilo nam przetrwanie w morzu zoltych, skosnych twarzy.
By nie marnowac wiecej znakow, powiem tyle: robienie w dniu wylotu szczepionki, zdobywanie pieniedzy, ubezpieczenia i niezbednego sprzetu turystycznego oszczedza mnostwo czasu. Potem nas pozegnano, byly wzruszenia, samolot, gdzie dopadlo mnie fatum placzacego dziecka. Londynska taksowka z opowiesciami rodem z kronik polskiej emigracji. Dom pelen nostalgii, ociekajacej patologiczna przeszloscia Kosendarskiej, pelnej narkotykow, alkoholu i nieletnich czynnosci o charakterze seksualnym.
Kosendarska pewnie dopisze i chuj, ale i tak dam jej laptopa:
ZA 7 GODZIN LECIMY DO MALEZJI. A WY NIE :)