Nasza wyprawa do Bangkoku w oku kamery wygladalaby, jak zolte alternatywy 4, wyrezyserowane przez ekipe monty pythona na kwasie.
Pierwszej nocy spragnieni igrzysk i hardkoru wybralismy sie zobaczyc oslawione tajskie kurtyzany w akcji. Zgodnie z rada wujka googla udalismy sie do dzielnicy zwanej Patpongiem, ktora miala byc idealnym miejscem do obejrzenia wagin pelnych pileczek pingpongowych.
Odrazu zostalismy zwabieni obietnica wyuzdanych dziewczat do taksowki, ktora wywiozla nas do jakiejs podejrzanej uliczki na tylach hoteli, oswietlonej jedna latarnia i niemrawym neonem migajacym nad obskurnym wejsciem. Wnetrze rozczarowalo nas kiepskim oswietleniem i wysokimi cenami pokazu, co momentalnie sklonilo wietrzaca podstep Kosendarska do zdecydowanego odwrotu. Mial to byc koniec naszej przygody z tajska rozpusta, a jak zwykle okazal sie dopiero poczatkiem.
Jakies 500 metrow dalej dopadl nas Taj podkladajac nam pod nos zalaminowana kartke pelna roznorodnych i wspanialych obrzydliwstw. Pussy drinking, pussy smoking, pussy neadles, pussy pingpong, a co najwazniejsze show mial byc absolutnie free, tzn. w cenie drinkow. Takiej ofercie nie moglismy powiedziec nie.
Wewnatrz obskurnego lokalu, w obskurnej bramie, okazalo sie, ze jestesmy wlasciwie jedynymi klientami, nie liczac Azjaty namawianego na platny sex przez transa w stringach. Tak wiec znudzone polnagie Tajki miotaly sie po scenie, na ktorej raz na jakis czas najbrzydsze sposrod nich odhaczaly kolejne punkty programu. Najbardziej rozbawila nas kobieta o wygladzie kucharki straganikowej, ktora z takim wlasnie wyrazem twarzy spomiedzy swoich nog wyciagala 3 metrowy, hawajski lancuch pelen kwiatow i machala nim niczym skakanka, ciezko stapajac po podescie. Kosendarska byla oczywiscie zachwycona i im brzydsza panna wkraczala na scene, tym glosniej bila jej brawo.
Blogostan przerwalo dopiero zamieszanie wokol naszego stolika, przy ktorym zjawila sie szefowa tego uroczego przybytku, zwana kolokwialnie burdel-mama, duzy, stary Taj z latarka i jakas kobieta. Klada nam na stole rachunek, gdzie darmowy show okazuje sie kosztowac mala fortune, a nasze piwa okazuja sie drozsze niz w najekskluzywniejszej restauracji Bangkoku. Atmosfera momentalnie zgestniala i rozpoczely sie nerwowe negocjacje, podczas ktorych cena pokazu spadla do zera, piwa do granicy znosnosci, a my ewakuowalismy sie blyskawicznie w strone wyjscia. Tak oto nieco roztrzesieni zdalismy sobie sprawe, ze padlismy ofiara pierwszego azjatyckiego oszustwa.
By odreagowac stresy, poogladalismy sobie burdel-mamy stojace na ulicach z kartami do zludzenia przypominajacymi restauracyjne menu, pelnymi zdjec swoich podopiecznych. Zjedlismy robaka i jakas pomarszczona larwe. Poogladlimy ku zachwycie Kosendarskiej ulice pedalow, gdzie mlodzi tajscy chlopcy sprzedawali swe wdzieki starszym europejskim panom. Na tej wlasnie ulicy odnalezlismy serwis apple, co potwierdza pewna moja teorie.
Nieco udobruchani wsiedlismy w tuk tuka, uzgodnilismy cene przejazdu i ruszylismy w strone domu. Po drodze kupilem browarki, co zlagodzilo juz definitywnie wszystkie stresy. Po kilku minutach nasz kierowca zatrzymal sie pod hotelem noszacym nazwe naszej dzielnicy, a oddalonym od niej o jakies 30 km i stwierdzil, ze dojechalismy na miejsce. Szybko wyprowadzilismy go z bledu, on nam powiedzial tajskie “sori” i ruszyl dalej tyle, ze tym razem juz zupelnie nie wiedzial gdzie ma jechac. Dokonczylismy wiec piwa i wysiedlismy na losowo wybranej ulicy, ktora koniec koncow okazala sie znajdowac nie dalej niz 500 metrow od miejsca, gdzie do tuk tuka wsiedlismy. Ruszylismy spokojnie spacerkiem przed siebie szukajac taksowki. Po chwili dopadl nas mlody Taj oferujacy doskonale filmy porno. Czujac niedosyt po pokazie erotycznym od razu sie zgodzilismy. Po wspomniane porno nasz sprzedawca poprowadzil nas w jakas boczna uliczke przez zamkniete sklepy do ukrytej w najciemniejszej alei restauracji, gdzie kilkunastu azjatow przegladalo wysypane z wielkich workow porno. Wsrod setek filmow mozna bylo dostac kazde zboczenie w objecia, ktorego stoczyl sie rodzaj ludzki. Dzieki temu stalismy sie posiadaczami wspanialego filmu, ktorego pewnikiem nie mozemy wwiezc do unii europejskiej bez narazania sie na dlugoletnie wiezienie.
Absolutnie zaspokojeni znalezlismy taksowke, uzgodnilismy cene i ruszylismy do domu. Taksowkarz oczywiscie bladzil, jedyne angielskie slowo, jakie znal to “sori”, dzwonil do znajomych pytac sie o droge, prosil o porade taksowkarzy, kierowcow tuk tukow i sprzedawcow ryb. Koniec koncow po 80 minutach dotarlismy.
Nastepnego dnia spragnieni normalnosci wybralismy sie na zwiedzanie wielkiego palacu i prawie by nam sie to udalo, gdyby nie to, ze stal tam gosc, ktory grzecznie i po angielsku, co w Tajlandii jest sporym ewenementem, poinformowal nas ze w palacu sa teraz uroczystosci, ale w miedzyczasie on zalatwi nam tuk tuka za 4 zl, ktory obwiezie nas po swiatyniach w calej okolicy. Poniewaz cena wydala nam sie smieszna stwierdzilismy, ze warto zaryzykowac.
W pierwszej odwiedzonej swiatyni przed gigantycznym posagiem stojacego buddy, Dominika wypuscila z klatki wczesniej zakupione ptaszki, ktore mialy jej zapewnic plodnosc i szczescie w zyciu. Ptaszki te co prawda wedlug przewodnikow sa 10 minut pozniej ponownie lapane i wsadzane do klatek, ale czego sie nie robi dla sukcesu.
Po opuszczeniu swiatyni, ku mojemu rozbawieniu rozpoczal sie kolejny show. Nasz kierowca tuk tuka poinformowal nas, ze musi skoczyc do toalety. W miedzyczasie jego znajomy na parkingu pyta sie nas, gdzie jedziemy i czy mamy noclegi. Ot taka przypadkowa konwersacja. Opowiada nam, ze noclegi trzeba rezerwowac, bo jest sezon i ludzie spia na ulicach, a nawet jak nie spia to jest drozej a najtaniej to jest w Informacji Turystycznej. Wtedy wraca nasz kierowca i po 2 minutach jazdy mowi nam, ze zawiezie nasz jeszcze do Informacji Turystycznej. Taki tam zbieg okolicznosci :) Potem wywieziono nas do sklepu z bizuteria, do krawca i do kolejnego krawca z przerwa na kolejna swiatynie. Niestety, w koncu nie zamowilismy sukni slubnej, ale pewnym pocieszeniem okazalo sie ze dwugodzinna podroz rzeczywiscie kosztowala 4 zl.
Potem szybki wypad do palacu, gdzie z racji naszego nieobyczajnego ubioru zabrano nas do darmowej wypozyczalni ubran i przebrano za uczestnikow pielgrzymki. Dlugi spacer polaczony z milionem zdjec, tysiacem potraw i rejsem lodka. Na koniec znalezlismy taksowke, uzgodnilismy cene i ruszylismy do domu. Taksowkarz oczywiscie bladzil, jedyne angielskie slowo, jakie znal to “sori”, dzwonil do znajomych pytac sie sie o droge, prosil o porade taksowkarzy, kierowcow tuk tukow i sprzedawcow ryb. Koniec koncow po 40 minutach dotarlismy do domu.
Kolejnego dnia majac dosc normalnego zwiedzania pojechalismy zalatwic wize do Birmy, ktorej nie dostalismy tylko dlatego, ze biurokracja to zlosliwa bestia. By to odreagowac poszlismy pobawic sie z kobrami na farmie wezy i poplywac labedziem wsrod wielkich jak smoki waranow w miejskim parku. Tam tez w parkowej silowni pod gola chmurka przez chwile poogladalimy podnoszacych zelazo Azjatow.
Wieczorem zas udalismy sie na tajski boks, na ktory bilety w pierwszym rzedzie kosztowaly nas fortune, jak to na prawdziwych igrzyskach- bija sie tam glownie dzieci i mlodziez. Najlepiej bawia sie tam Tajowie, ktorzy niczym maklerzy gieldowi za pomoca tajemniczych gestow i wrzaskow dokonuja zakladow.
Po boksie absolutnie zaspokojeni znalezlismy taksowke, uzgodnilismy cene i ruszylismy do domu. Taksowkarz oczywiscie bladzil, jedyne angielskie slowo, jakie znal to “sori”, dzwonil do znajomych pytac sie sie o droge, prosil o porade taksowkarzy, kierowcow tuk tukow i sprzedawcow ryb. Koniec koncow po 50 minutach dotarlismy do domu.