Kampot okazal sie miastem prostolinijny i pozbawionym przesadnych kontrastow, z umilowaniem do konsekwentnej biedy i luszczacej sie farby, odpadajacej razem z francuskimi ceglami. Ot, malowniczo polozony obraz kambodzanskiej nedzy, z powtykanymi gdzieniegdzie hostelikami i knajpami.
Wszystkie te atrakcje zwiedzalismy jezdzac kambodzanskim rowerem, ktory mial dwie zalety. Po pierwsze- byl wliczony w cene noclegu, a po drugie- nie pozwalal sie nudzic, dzieki odpadajacym w krzakach pedalom, ktorych potem musielismy szukac, niedzialajacym hamulcom i samoczynnie obracajacej sie kierownicy, skrecajacej w przeciwnym kierunku do nawiedzonego siodelka.
Pedzac przez geste od nieznosnego upalu powietrze i pola soli, dotarlismy do tajemniczej rzeki, w ktorej zachowujac sie nieobyczajnie, wykapalismy sie polnago, taplajac w gestym mule. Przeprawilismy sie przez bezdroza i rzeke, by dotrzec do ukrytej posrod dzungli wioski rybackiej, gdzie stalismy sie atrakcja dla calej lokalnej spolecznosci, doceniajac uroki bycia jedynym bialasem w promieniu kilkunastu kilometrow, zasiedlismy w knajpie pelnej lokalsow. Zostalismy tam uraczeni rewelacyjna kawa z lodem i ameba oraz tysiacem, pelnych zadzy spojrzen rybakow wpatrzonych w Kosendarska. Specjalnie dla niej porzucili karaoke i film kung fu, lecace w telewizorze stajacym na workach z ryzem.
Z atrakcji czysto kulinarnych zaliczylismy trzy. Wcisnieci w mala, brudna laweczke przy malym, brudnym straganiku, zjedlismy deser z czegos, co wygladalo, jak gumisie z pestkami, zalane mlekiem z lodem. W chinskiej knajpce znalezlismy pierogi z miesem za dolara, smakujace ludzaco podobnie do tych z Brajta. Mielismy takze okazje obserwowac kambodzanskich dzentelmenow przy stole, uwodzacych kelnerki cmoknieciami i jedzacych kraby zachlannymi gryzami, przerywanymi splunieciami pelnymi sliny i niejadalnych czesci martwego skorupiaka.